Babcia nie mieszkała już w zamku, lecz wynajmowała jak się zdaje, dwa pokoiki u p. Chakeckiej w domu z tarasowym ogrodem ponizej uliczki przebiegajacej na tyłach cerkwi. Mieszkały tam jeszcze panie Arabskie.
Oglądałem wnętrza dawnego mieszkania dziadków w zamku. Pokoje opustoszałe, drzwi i okna poniszczone. Przebywali ty żołnierze i konie, choć w zamku były obszerne stajnie.
Powstała kwestia zarabiania na życie. Naturalnym odruchem było zwrócenie się ku cukrowni w Sosnówce. Istotnie zatrudnienie się znalazło przy szyciu worków do cukru, zarówno dla cioci jak i dla Zosinki.
Do pracy trzeba było chodzić 4 wiorsty polną ścieżką do Sosnówki.
Raz jeszcze wynikło zamieszanie spowodowane przez jakąś bandę, która opanowała Szarogród i przyległą wieś Hybalówkę za rzeczką Kiełbaśnią. Dziewczynki przezornie uciekły i poukrywały się na strychach chałup u zaprzyjaźnionych chłopów. Następnego dnia powróciły, ponieważ banda nie napastowała kobiet.
Utworzył się niewielki front. W cukrowni byli „czerwoni, w miasteczku „biali ?”. Strzelano w obu kierunkach z broni maszynowej, maksymów obsługiwanych przez najemnych Chińczyków..Przejście bezpieczne do pracy zostało wyznaczone dnem jaru aż do Sosnówki, poniżej cmentarza.
Starania o mieszkanie przy cukrowni, w osiedlu pracowniczym w Sosnówce zostały uwieńczone powodzeniem. Pozostała jeszcze kwestia przewiezienia rzeczy i nas wszystkich normalną drogą przez linię frontu. Strony walczące zgodziły się na przejazd pięciu podwód zaprzężonych w woły z cukrowni do Szarogrodu i po załadowaniu z miasta do cukrowni.
Zajęło to cały dzień. Niezwłocznie po przewiezieniu nas i rzeczy, wojsko w Sosnówce zapytało czy przeprowadzka została całkowicie zakończona i po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi, rozpoczęło strzelanie. Następnego dnia strzałów nie było słychać i dowiedzieliśmy się, że zwyciężyli „czerwoni”.
Zosinka po przeprowadzce oczywiście poderwała jakiegoś komendanta kawalerzystę i ten udostępniał jej konia do przejażdżek.
W cukrowni istniał zespół kulturalny i teatralny i w okresie kampanii odegrano tam komedię pt. „Iwan Pawieł” i jeszcze „Błyżdajuszczaja paczka”. W osiedlu był szpital.
Dla potrzeb cukrowni umiejscowionej w rozłożystym jarze przegrodzonym groblą istniał rozległy staw. Przy grobli nad stawem znajdowała się mała wędzarnia, z której korzystali okolicznościowo pracownicy.
Deputaty zbożowe można było zemleć w cukrownianym młynie, stosunkowo bardzo skromnie wyposażonym.
Przydzielone mieszkanie znajdowało się w dość długim parterowym budynku wielorodzinnym położonym nad stawem. Między domem, a stawem znajdował się ogródek z drzewami owocowymi, przeważnie wiśniami. Okna dwóch pokojów oraz kuchnia wychodziły na ogród i staw, a w perspektywie jego przeciwległy, zalesiony brzeg.
W lesie biło, ujęte w rurę, źródło zwane „Bezodnią”. Nadmiar wody spływał do stawu.
Po przeciwnej stronie domu znajdował się słoneczny pokój oraz oszklona weranda. Przed domem rozciągał się trawnik.
Ściany pokojów były bielone. Piece z cegieł, obłożone tkaniną workową, oblepione gliną i bielone wapnem. W kuchni znajdował się piec do pieczenia chleba i stała dzieża z zaczynem, oraz szafa mieszcząca dwutygodniowy zapas chleba domowego wypieku. Chleb nasz nigdy nie czerstwiał.
Sąsiadami naszymi byli z jednej strony panowie Budyłowscy, zdaje się, że kawalerowie, a z drugiej strony pani Delinde, plotkarka i wtrącalska.
Czwarty bok stawu równoległy do grobli tworzyło wzgórze, na którym znajdowały się zabudowania folwarczne cukrowni. Tam także, w oborze było miejsce dla krów pracowników, a więc i naszej krowy zwanej „Wandyczką”. Pod żłobem krowy były przechowywane w ukryciu fotografie rodzinne przedstawiające panów w surdutach oraz panie w sukniach, kapeluszach i z parasolkami.
Takie zdjęcia nie były dobrze widziane i bezpieczne.
Z mieszkania do bramy cukrowni było parę kroków. W domach było światło elektryczne czynne w czasie kampanii całą dobę, a w pozostałym okresie czasu tylko od zmroku do północy.
Małe dynamo do oświetlenia wieczornego napędzane było lokomobilą parową za pośrednictwem pędni pasowej. dynamo wraz z tablicą rozdzielczą znajdowało się w lewym skrzydle budynku cukrowni obok hali wirówek, w oddzielnym pomieszczeniu. Lokomobila stała na zewnątrz budynku pod zadaszeniem. Pas lokomobili był z tkaniny manili, powszechnie stosowanej, napędzał on zestaw dwu kół. Następny pas był ze skóry, miękki i elastyczny. Pas ten po zatrzymaniu maszyn był zwijany i zamykany we wnęce ściennej, za stalowymi drzwiami z sekretnym „kasowym” zamkiem, aby ktoś niepowołany nie uciął kawałka skóry na zelówki. Siłą rzeczy jedno łożysko oporowe przekładni znajdowało się wewnątrz zamykanej wnęki, a w drzwiach było wycięcie na wał transmisyjny. Zamknięcie i zamek obmyślił i wykonał kowal cukrowniany, bardzo zręczny i pomysłowy mechanik.
W zimie staw zamarzał, grubość skorupy lodowej dochodziła tej zimy do czterdziestu centymetrów. Na wiosnę, po kampanii, kiedy woda w stawie nie była uzupełniana z Jaworczyka, a cukrownia jeszcze wodę pobierała, poziom jej obniżył się w stawie i pewnego ranka tafla lodowa zapadła się na całej powierzchni z ogromnym hukiem.
Rozrywką zimową były dla nas książki, pamiętam o skautach pt. „Czerwone kogutki i białe kureczki”. Wprawiałem się w rysowaniu figur geometrycznych i wzorów za pomocą cyrkli „Gerlacha”, małego kompletu, którego kiedyś używał mój ojciec.
Na początku lata zaprzyjaźniłem się z obsługą lokomobili i dynama i każdego dnia przychodziłem na pogawędkę i na uruchomienie maszyny, a więc rozgrzanie lokomobili, wyjęcie ze skrytki i założenie skórzanego pasa, puszczenie ich w ruch, a wtedy wolno mi było wyregulować napięcie 110 V, według wskazań woltomierza i włączyć prąd na osiedle wyłącznikiem na marmurowej tablicy. Trwało to do żniw.
Pewnego dnia przyjechał wózkiem dwukonnym wraz chłopcem do koni Szylingier i zapadła decyzja, że ciocia Jancia skorzysta z okazji i pojedzie do Kijowa, dowiedzieć się czegoś o losach wuja Adasia, przebywającego w obozie i odwiezie mnie do mamy w Kijowie.
Wyruszyliśmy po południu na Jaroszenkę i w kierunku Winnicy. Droga wiodła wąskim wąwozem przez las dębowy. Pnie dębowe leżały w poprzek drogi, na przemian z prawej i z lewej strony, tak, że uniemożliwiały szybką jazdę lub ucieczkę. Ostrzegano nas, że mamy trzymać się furmanek wiejskich zwożących zboże. Spóźniliśmy się nieco i furmanki mijały już wąwóz. Z obawy przed bandytami czyhającymi w lesie na pojedynczych przejezdnych, Szylyngier popędził konie i lawirując pomiędzy potężnymi kłodami wypadliśmy z leśnego wąwozu wprost na ostatnie furmanki ze zbożem. Wskutek gwałtownych wstrząsów i skrętów spadł siedzący z tyłu wózka chłopak, ale dogonił nas na otwartym polu.
Przenocowaliśmy we wsi. Następnego dnia przejeżdżaliśmy przez Winnicę, zapene około południa, ale zatrzymaliśmy się na posiłek we wsi za miastem.
Podróż trwała tydzień, konie mogły przebywać dziennie po ok. 50 wiorst. Pamiętam, że któregoś dnia jechaliśmy w niewielkim oddaleniu od linii kolejowej. Szylingier powiedział, że na dużym odcinku szyny i podkłady zniknęły i ruch pociągów w kierunku Kijowa nie odbywał się.
Pamiętam jeden nocleg, zapewne przedostatni we wsi Wczesznieje. Gospodarz był zamożny, miał bowiem obok pieca chlebowego także płytę kuchenną z fajerkami. Na noc rozścielono w przyległej izbie słomę, przykryto „radnem” i domownicy ułożyli się do snu. Ciocia Jancia, jako gość, spała na piecu.
Do Kijowa wjechaliśmy przy deszczowej pogodzie. Nie pamiętam już, czy zatrzymaliśmy się na Nesterowskiej w dawnym mieszkaniu cioci. Ja znalazłem się w domu na Kościelnej, czyli w byłym mieszkaniu Krzyżanowskich, gdzie zastałem moją Mamę.