KIJÓW 1921/1922 I PODRÓŻ DO POLSKI


Ostatnie miesiące w Kijowie

Nadeszła zima. Szkoła polska na Rylskim nie była opalana, w domu także było chłodno. Święta Bożego Narodzenia przeleżałem przechodząc odrę przy temperaturze w pokoju – 2° C. Choinkę reprezentowała gałązka świerkowa. Przebieg odry był łagodny, podobno w chłodnym powietrzu była mniej uciążliwa.
Po wyzdrowieniu wynikła możliwość wyjazdu do Polski. Zaproponowała to nauczycielka przyrody pani Poznańska, która wyjeżdżała z mężem i matką do Warszawy i mogła zabrać troje dzieci, dwie dziewczynki i chłopca, których imiona figurowały w paszporcie jej męża (chłopiec zmarł wcześniej).
Mama prowadziła w szkole lekcje śpiewu i zajęcia świetlicowe i tam panie porozumiały się w mojej sprawie. Ja przyzwyczajony od lat do przebywania z dala od rodziców, a konkretnie od matki, nie protestowałem. Zwłaszcza, że lubiłem tę panią nauczycielkę, tak jak i inne dzieci ją lubiły.

Droga do Polski

Zapewne było to 21 stycznia 1922 roku, kiedy około południa załadowaliśmy się jako sześcioosobowa rodzina do „tiepłuszki” – wagonu towarowego z żelaznym piecykiem i drzwiami na zawiasach i z „klamką”, wstawionymi między podsunięte częściowo drzwi wagonu i ściankę.
Na drogę miałem uszyte długie spodnie z bardzo grubego i sztywnego sukna i otrzymałem blaszane pudełko, zapewne od herbaty, ze smalcem ze skwarkami. Nazywałem się wtedy Romek Poznański, bo takie dane figurowały w paszporcie małżeństwa Poznańskich.
Zaraz za Kijowem pociąg stanął w osiedlu letniskowym Swiatoszyn i wszyscy mężczyźni poszli rozbierać jakąś niezamieszkałą starą daczę na opał dla lokomotywy i do palenia w tiepłuszkach. Kobiety pomagały przenosić deski i belki do pociągu.

Pociąg pokonywał trasę powoli, śniegu było dużo, powtarzały się długotrwałe postoje.
Dojechaliśmy do stacji Szepietówka. Tam lokomotywę odczepiono, była rzekomo potrzebniejsza w innym miejscu. Było słonecznie, między torami ciągnęły się pryzmy odgarniętego śniegu. My dzieci robiliśmy w tych pryzmach jamy i tunele i udawaliśmy, że mieszkamy jak Eskimosi. Na lokomotywę czekaliśmy prawie dwa tygodnie.
Wreszcie wszyscy odetchnęli, pociąg ruszył w kierunku granicy do Równego, przez Krzywin i Zdołbunów (granica).

W Równem zostaliśmy przeprowadzeni z wagonów do jakichś koszar za miastem, smutnych szarych budynków, na gliniastym, pagórkowatym terenie. Śnieg tajał, glina była oślizgła, trudno było poruszać się. Spaliśmy w ogromnej sali na drewnianych, dwupoziomowych narach. Wtedy to stwierdziłem, że mój smalec zniknął prawie cały, wydaje się, że to „babcia” go zjadła. Czasu było dosyć, był to bowiem pobyt kwarantannowy, zapewne trzy- lub czterotygodniowy. Na polach robiła się już wiosna.
Wyruszyliśmy wreszcie w dalszą podróż już polskimi wagonami, więc było w nich ciaśniej, ale podróż trwała niedługo, gdzieś w nocy minęliśmy Rejowiec i w dzień wjechaliśmy na Dworzec Wschodni w Warszawie. Gdzieś po drodze, już w polskim pociągu między Równem a Warszawą powróciłem do swojego imienia i nazwiska.




Rok później przybyła do Polski moja babcia Żmigrodzka, ciocia Jancia Baczyńska i Zosinka, Wandzia i Linka. Zamieszkały w majątku Branickich w Modliszewicach koło Końskich.




Moja Mama przyjechała z Kijowa do Polski pod koniec 1925 roku przed Świętami.