Mieszkanie dziadka Żmigrodzkiego (mieszkanie „służbowe” związane z pracą w cukrowni Sosnówka) było obszerną parterową oficyną przyległą do zamku, z bocznym skrzydłem w kształcie litery „L”, o siedmiu dużych pokojach, z oszklonym gankiem i długą zadaszoną werandą przy bocznym skrzydle, gdzie podwórze obniżało się dość znacznie.
Od strony frontowej domu znajdowały się: pokój Dziadka, przedpokój, pokój jadalny i salon. Po stronie przeciwnej były: pokój Babci, pokój „szary” i kredensowy. Za salonem znajdował się jeszcze mniejszy tzw. salonik pełniący rolę pokoju gościnnego. Dalej była kuchnia, do której schodziło się po kilku schodkach, ponieważ jej podłoga była zrównana z niższym poziomem podwórza. Budynek mieszkalny pokryty był drewnianymi gontami, poszarzałymi ze starości, ale nie przepuszczającymi nigdzie wody.
Dziadek miał drzwi do pokoju Babci oraz wyjście po kilku schodkach w górę do korytarza prowadzącego do budynku zamku. Podobne schodki i drzwi na korytarz znajdowały się w pokoju Babci. Wejścia te nie były używane, drzwi były stale zamknięte na klucz.
Do tego korytarza przylegało kilka pokojów gościnnych, czy też służbowych. W jednym z nich mieszkał „pan Stefan”, konserwator i gospodarz całości.
Dom mieszkalny był zwrócony frontem ku południowi. Przez oszklony ganek pięknie obrośnięty dzikim winem wchodziło się do dużego przedpokoju. Na ganku stała miękka sofa obita jasnym materiałem w różowe kwiaty. Z przedpokoju troje drzwi prowadziło do dalszych pomieszczeń. Drzwi po lewej ręce prowadziły do pokoju dziadka o dwóch oknach, drzwi na wprost, stale zamknięte i zastawione szaragami, wiodły do pokoju szarego, drzwi po prawej ręce prowadziły do pokoju jadalnego.
W przedpokoju pod ścianą stał wielki drewniany kufer z metalowymi okuciami w którym przechowywano czasopisma. Były tam: „Kłosy”, „Rzym Papieży”, „Tygodnik Ilustrowany”, „Przyjaciel Dzieci”, „Moje Pisemko” i inne.
W pokoju Dziadka, o tapetach ciemno-wiśniowych, stało biurko, szafa, łóżko, fotel i parę krzeseł. Na ścianie między oknami, nad biurkiem, tykał zegar wahadłowy z rzymskimi cyframi na tarczy i dwoma ciężarkami „wagami” zawieszonymi na strunach. Pod oknami stały kwiaty.
Tapety w jadalni były błyszczące, o barwie herbaty, pokryte deseniem. Duży stół, kredens z jasnego, politurowanego drzewa, u góry oszklony, dalej stolik ze szklaneczkami i karafką źródlanej wody z pobliskiego ujęcia zwanego Rynewką. Pomiędzy oknami zegar wiszący, wahadłowy z ciężarkami na strunach, pod oknami kwiaty.
Z pokoju jadalnego jedne drzwi prowadziły do dużego salonu z rozłożystą palmą i fortepianem. Stała tam kanapa, fotele, a na stoliku zegar kominkowy w oszklonej szafce wskazujący dni tygodnia, z misternymi kolumienkami i gzymsikami.
Zegary co niedzielę Dziadek nakręcał własnoręcznie.
Z salonu przechodziło się do saloniku. Drugie drzwi prowadziły do pokoju kredensowego.
Tapety w salonie i saloniku miały barwę zielonkawą.
W pokoju Babci o jasnych tapetach w kwiatki znajdowały się: łóżko Babci, moje łóżeczko, wielka komoda i tak zwana „komódka, na której stał „ołtarzyk” , taki zamykany tryptyk, zapewne podróżny. Przed ołtarzykiem w czarce z zielonego szkła, paliła się lampka oliwna. Knotek lampki długości kilku centymetrów umieszczony był w otworze metalowej płytki , połączonej z pływakiem z korka. Przed ołtarzykiem odmawialiśmy z Babcią pacierze.
Ponieważ w każdym prawosławnym domu, bądź w chacie znajdowały się ikony świętych, to lampki oliwne były powszechnie używane, a pływaki, knotki i naczynka zawsze dostępne. Dzięki tej lampce w pokoju Babci nie było w nocy ciemno. Na suficie kładły się drgające cienie przełamane na białej belce stropu które, widziane z mego łóżeczka, przypominały kształtem wieko fortepianu.
Jedyne okno w pokoju Babci wychodziło na trawnik którego przeciwległą krawędź stanowił sięgający ziemi jednospadowy dach, pokryty dachówką i wsparty od strony naszego podwórza gospodarskiego na kamiennej ścianie.
Pod tym dachem znajdowały się schody wiodące do podziemi zamkowych, używanych jako przykuchenna lodownia, lecz tylko w zasięgu kilkunastu stopni schodów. Do tej lodowni przechodziło się pod niewielkim zadaszeniem wprost z zewnętrznych drzwi kuchennych.
W „szarym” pokoju, nazwanym tak od ciemno-kakaowej barwy tapet, znajdowały się moje zabawki, klocki, coś z masywnym kołem zamachowym i korbką do kręcenia, biały pluszowy pies „Minuś”, czerwona pluszowa małpka, kręgle i różne „skarby”. Wieczorem zabawki były starannie układane na niziutkim drewnianym tapczaniku. Przy oknie stał stolik z szufladką przy którym odbywała się nauka czytania, pisania i rachunków.
W pokoju kredensowym, ze ścianami obielonymi wapnem, stał stół przykryty ceratą, a na nim maszynka spirytusowa, na której podgrzewano mleko, przyrządzano kakao, ewentualnie kaszkę na śniadanie i podwieczorki. W jadalni jadało się tylko obiady i kolacje z Dziadkami.
Korytarz prowadzący do kuchni nie miał okien ponieważ z jednej strony na całej długości graniczył z salonem i salonikiem, a po lewej ręce znajdowała się śpizarnia i ubikacja. W ubikacji stosowany był do neutralizacji zapachów tzw. „Proszek Otwocki”, coś jak zmielony drobno torf.
W końcu korytarza znajdowały się drzwi do kuchni, bardzo obszernej, położonej około jednego metra niżej od pokojów mieszkalnych. Do kuchni trzeba było zejść po schodkach obok płyty kuchennej, która znajdowała się po prawej ręce, a jej blachy były na poziomie podłogi korytarza. Był tam jeszcze wmurowany miedziany pojemnik na gorącą wodę, a na końcu duży piec chlebowy.
Po lewej stronie w ścianie zachodniej znajdowały się dwa okna, pomiędzy nimi wyjście na kryty ganek z którego wchodziło się do wspomnianego lochu, na lewo na zielony trawnik między domem mieszkalnym a lochem (lodownią), w prawo na nasze podwórze.
Na podwórzu obok znajdowała się wielka płyta kamienna z czterema żelaznymi uchwytami. Pod kamieniem znajdowała się dwuskrzydłowa drewniana klapa. Pod koniec zimy otwierano ją i wrzucano do czeluści kilkanaście fur brył lodu, dla zapewnienia w ciągu całego roku niskiej temperatury w piwnicy – lodowni. Dziś wydaje się, że była to wielka rozrzutność, ale trudny dostęp do lochów był przyczyną, że wybierano najprostsze postępowanie.
W szczytowej ścianie kuchni znajdowało się trzecie okno wychodzące na podwórze i stajnie, wozownie i drewutnię. Jako opału używano wyłącznie drewna. Przy czwartej ścianie znajdowały się trzy pokoiki dla kucharki i pokojówek. Pokoiki te były oddzielone od kuchni drewnianą ścianką. Każdy pokoik miał normalne okno.
Pomoce domowe ozdabiały swoje pokoiki wycinankami i kwiatami z kolorowych bibułek.
Jeszcze jedne drzwi w tej ścianie w części przylegającej do saloniku prowadziły do sutereny usytuowanej pod kuchnią, salonikiem i salonem. Tam również znajdował się piec chlebowy i składano różne rupiecie.
Piece były wykonane z cegły na zaprawie z gliny, owinięte tkaniną używaną na worki, pokryte warstwą gliny i pobielone wapnem. Kaflowych pieców w przeciętnych domach nie instalowano. Pokoje były przeważnie tapetowane. W mieszkaniach pracowniczych przy cukrowni ściany były bielone wapnem.
Drewniane drzwi i okna oraz ścianka w kuchni pomalowane były na kolor brązowy. Ganek i weranda przy salonie na kolor biały.
Na czas zimy p. Stefan wstawiał od wewnątrz drugie okna. były to ramy z sześcioma szybami i ew. lufcikiem, podobne oknom do inspektów. Szpary między ramami okiennymi i futrynami były zasmarowywane ziarnistym chudym kitem, łatwym do usunięcia na wiosnę. Kit powlekano ciemną farbą, aby nie różnił się zbytnio od brązowej farby okien. Między oknami umieszczano warstwę mchu i po dwie szklaneczki z kwasem siarkowym, w celu usunięcia wilgoci i zapobieżenia zamarzaniu szyb. Pamiętam, że sposób ten nie był skuteczny i mróz ozdabiał szyby pięknymi lodowymi wzorami. Po tych zabiegach od okien nie wiało i w mieszkaniu było ciepło i przytulnie.
U Dziadków przebyłem sześć zim (od 1910 do 1916 roku). Choinki na Święta ustawiane były bądź w salonie, bądź w saloniku. Sięgały one do sufitu. Niektóre świecidełka i bombki dochowały się do lat 80-tych. Nie oglądało się choinki do czasu spożycia wieczerzy wigilijnej. Wtedy po zapaleniu świeczek można było przejść z pokoju jadalnego do salonu i podziwiać choinkę, jaśniejące świeczki i błyszczące bombki, grzybki i Mikołaje.
Owe pięć wiorst od miasteczka do cukrowni dziadek przejeżdżał czterokrotnie każdego dnia, ponieważ powracał w porze obiadowej do domu na obiad i po krótkiej drzemce powtórnie odjeżdżał do pracy w cukrowni. Na kolację powracał około siódmej wieczorem. W związku z tym trybem zajęć dziadka posiłki były podawane bardzo regularnie.
Do dyspozycji dziadek miał powóz konie i stangreta. Bardzo rzadko, w pogodne niedziele, można było wybrać się z Dziadkiem bryczką w kierunku Sosnówki na przejażdżkę do Jaworczyka, lasu położonego w dolinie. Tam znajdowała się stacja pomp dostarczających wodę do cukrowni w czasie kampanii. Niedziele były przeznaczone na wypoczynek dla koni i stangreta, więc przejażdżki takie były rzadkością.
Dziadek wyjeżdżał w ramach swoich obowiązków powozem do miasta Winnicy, do banku po pieniądze dla cukrowni. Była to dwudniowa podróż ponieważ do Winnicy było około 50 wiorst. Dziadek zabierał ze sobą pistolet, który spoczywał w szufladzie jego biurka. W tej podróży Dziadkowi towarzyszyli w drugiej bryczce uzbrojeni strażnicy.
Wodę przywożono w beczce o dwóch kołach. Z tego względu w stajni był trzeci koń – woziwoda. Wodę pobierano z pobliskiego źródła, prawdziwie czystą i bardzo smaczną.
Dom mieszkalny dziadków był tylko oficyną głównego budynku nazywanego zamkiem. Nazwa ta odnosiła się do całego terenu. Tylna ściana budynku znajdowała się w linii wspomnianego kamiennnego muru z bramami. Frontowa ściana wychodziła na dziedziniec. Do lewego boku zamku przylegała niewielka oficyna w której mieszkała rodzina Kondrackich z córeczką Mańcią.
Pomieszczenia zamku nie były zamieszkane. Służyły one jako sale posiedzeń dla administratorów majątków należących do hr. Branickich i sporadycznie jako pokoje gościnne. Duża sala na parterze miała strop belkowany. boki belek nosiły napisy pismem tureckim. Część pomieszczeń była sklepiona, ściany były obielone wapnem.
Przy frontowej ścianie zamku znajdowała się murowana, oszklona weranda obrośnięta dzikim winem.
Boki każdego z dziedzińców zamykały budynki gospodarskie. Mieściły się tam stajnie, wozownie, pomieszczenia dla krów, drewutnie i różne składziki. Od strony miasteczka każdy dziedziniec miał wielkie wrota zwieńczona łukami w wysokim kamiennym murze z wapieni. Czwarty bok posesji zajmował ogród i warzywnik. Od strony dziedzińców znajdowały się drewniane sztachety. Wzdłuż tego ogrodzenia rosły bzy. Rabatki w ogrodzie zapełniały stokrotki, lewkonie i nasturcje.
Przy drugim podłużnym boku ogrodu znajdowało się umocnione kamiennym murkiem niewielkie podwyższenie o szerokości ok. 3 metrów zakończone sztachetami obrośniętymi dzikim winem. stanowiło ono bankiet muru, a raczej ściany obronnej pionowo opadającej ku rzeczce zwanej Kiełbaśnią. Ściana mogła mieć wysokość do 3 pięter, znajdowały się w niej wąskie otwory pionowe należące do dwóch kondygnacji podziemnych lochów zamkowych ciągnących się również pod miasteczkiem i częściowo wykorzystywanych na piwnice domów.
Ze względu na spróchniałe schody i ciemności tam panujące nikt nie próbował penetrować podziemi. Korzystano tylko z najwyższego poziomu.. W latach 1918 – 1919 służyły one jako miejsce ukrycia się obywatelstwa i ich rodzin przed prześladowaniami i w czasie lokalnych starć różnych grup zbrojnych.
Na obu końcach ściany stały narożne baszty Z ogrodu można było zejść po drewnianych schodach wewnątrz baszty na łączkę u podnóża ściany (przez basztę zachodnią, bo wschodnia była zaadaptowana na wygódkę dla służby). Łączkę od rzeczki oddzielał również mur z kamienia. Na dachach baszt znajdowały się blaszane chorągiewki z tureckim półksiężycem.
Za doliną rzeczki teren wznosił się, a na zboczu stały chaty wsi o nazwie Hybalówka.
Przy zamku mieszkał "pan Stefan", który sprawował ogólną pieczę nad kompleksem zabudowań zamku. Dbał on o czystość w pomieszczeniach zamku, o całość dachów, okien, drzwi i zamknięć. Ponadto obsługiwał telefon, dokonując połączeń z poszczególnymi folwarkami i cukrownią. Telefoniczny aparat zawieszony był na ścianie w sali zamkowej. Przełączeń dokonywało się przez wkładanie metalowego kołeczka między promieniście ułożone, w kształcie kwiatu, ozdobne płytki metalowe. Do każdej płytki był przyłączony przewód jednej linii. W aparacie znajdowały się ogniwa elektryczne, induktor z korbką, błyszczące czasze dzwonków i mikrofon na ruchomym ramieniu. Słuchawka była osobno zawieszona na dźwigience z haczykiem.
Ludność miasteczka stanowili Rusini, Żydzi i Polacy. W miasteczku znajdował się kościół rzymskokatolicki którego wnętrze zdobiły ołtarze z bardzo ciemnego drzewa ze złoceniami. Dzwonnica o dwóch wieżach znajdowała się przed budynkiem kościoła. Na wprost kościoła znajdował się po drugiej stronie obszernego placu prawosławny monastyr, a bliżej zamku znajdowała się cerkiew prawosławna.
Nieco dalej w kierunku drogi do cukrowni, na pograniczu miasta znajdowały się cmentarze katolicki i prawosławny. Cmentarze otoczone były kamiennymi murami. Cmentarz prawosławny znajdował się w tym samym rzędzie co kościół, jego mur przebiegał równolegle do rzeczki Kiełbaśni. Wejście na cmentarz katolicki znajdowało się w murze usytuowanym prostopadle do kierunku rzeczki i zamykało północny skraj placu. Cmentarz katolicki ciągnął się w kierunku Sosnówki. Oba cmentarze przylegały do siebie.
Dookoła miasta zamieszkałego przez ludność żydowską poprowadzony był na drewnianych wysokich słupach pojedynczy drut. Nazywaliśmy go żydowskim telefonem. Drut nie służył do celów telekomunikacyjnych, lecz miał znaczenie obyczajowe. Chodziło o prowadzenie czynności handlowych w dniach objętych zakazem religijnym, który to zakaz nie obowiązywał jeśli czynność taką prowadzono nie wychodząc poza obręb własnego ogrodzenia. Ogrodzenie miał symbolizować wspomniany drut, obejmujący całą dzielnicę żydowską, co uprawniało do handlowania wewnątrz także w szabas i święta.
Sąsiadem dziadków Żmigrodzkich był aptekarz, pan Stanisław Elkner (był świadkiem na ślubie moich rodziców). Mieszkał z żoną i synem Stefusiem w narożnym budynku przy przelotowej ulicy. Pomocnikiem pana Elknera w aptece był pan Czejgis. Pomieszczenie apteki oświetlała wisząca lampa spirytusowo-żarowa z siatką „Auera” (wynalezioną w 1885 r.) dająca silne białe światło, które różniło się od naftowego.
Elektryczności w Szarogrodzie nie było. W cukrowni natomiast w czasie kampanii cukrowniczej było światło elektryczne całą dobę, a przez resztę roku od zmroku do północy. Uruchamiano wtedy małe dynamo napędzane lokomobilą. Dziadek w pracy korzystał ze światła lampy spirytusowo-żarowej ustawionej na jego biurku.
W okolicy powszechnie było stosowane oświetlenie naftowe, świece, a przy pojazdach, wtedy wyłącznie konnych, świece i pochodnie nazywane „kagańcami”.
W Szarogrodzie byli polscy lekarze: dr. Uziębło i dr. Wyleżyński. Pamiętam wielodzietną rodzinę pp. Ulatowskich i wiele innych. Polskie nagrobki i pomniki na cmentarzu katolickim świadczyły wymownie o liczebności ludności polskiej w miasteczku i okolicy.
Pracownicy techniczni i administracyjni cukrowni oraz okolicznych majątków byli Polakami. Majątki które nie należały do Branickich były też własnością polskich rodzin. Takim był majatek p. Marii Dłuskiej „Milerówka” w którym parokrotnie gościłem z Mamą w lecie, a także wtedy, kiedy Podole było zajęte przez wojska Austryjackie.
Pani Dłuska znała języki obce, grała na fortepianie, ale najwięcej czasu poświęcała gospodarstwu oraz sąsiedniej wsi ( w latach 1928 – 1934 odwiedzałem ją jeszcze w Poznaniu gdzie mieszkała z córką. Straciła słuch, ale mimo tego udzielała lekcji francuskiego i historii).
Wszystkie chaty we wsi, choć z drewna i wylepione gliną i czysto wybielone wapnem były kryte blachą, najczęściej pomalowaną na kolor zielony. Obejścia wiejskie były ogrodzone płotami w których oprócz otwieranych bramek znajdowały się przełazy. Przełazy utworzone były z dwóch desek przesuniętych przez plecionkę płotu i wspartych na słupkach. Dolna deska dłuższa, górna krótsza, tworzyły po obu stronach płotu stopnie, które umożliwiały przejście nad płotem, natomiast zapobiegały wydostaniu się na ulicę zwierząt.
Wieczorami w lecie słychać było od strony wsi Hybalówki chóralne śpiewy dziewcząt i chłopców intonowane przez uzdolnionego zapiewajłę, który podawał ton i melodię. Zwyczaj wieczornego śpiewania istniał we wszystkich wsiach na Podolu i Ukrainie.
Tereny wokół Szarogrodu przecinały liczne jary o stromych zboczach i często głębokie. Taki jar trzeba było przebywać w drodze do stacji kolejowej Jaroszenka. Przy transporcie towarów i płodów rolnych, w tym także buraków cukrowych, konieczne było korzystanie z zaprzęgów w których siłą pociągową były woły.
W cukrowni Sosnówka były duże stajnie dla wołów, nazywane tam wołowniami. Uprząż dla wołów różniła się od końskiej. Zamiast chomąt używane były jarzma, tj. prostokątne drewniane ramy odpowiednio wystrugane przez cieślę, wspólne dla pary zwierząt.
Zabudowania majątków i folwarków często z konieczności były stawiane na zboczach jarów, podobnie zresztą zabudowania wsi piętrzyły się tarasami na zboczach. Budynki cukrowni w Sosnówce stały w dolinie łagodnego jaru. Jar przegradzała grobla za którą znajdował się staw z którego czerpano wodę na potrzeby cukrowni. Domy mieszkalne części osiedla usytuowane były nad brzegiem stawu.
W Posurogatce, gdzie odwiedziliśmy ciocię Baczyńską i czwórkę kuzynostwa, dom mieszkalny stał na bardziej spadzistym zboczu. Ogród miał układ dwóch tarasów, dom stał na drugim. Kamienne mury zapobiegały obsunięciu się gruntu. Do ganku wspartego na słupach prowadziły schody ze spocznikiem na pierwszym tarasie. Po drugiej stronie drogi znajdowały się zabudowania folwarczne. Drzewa owocowe rosły na górnym tarasie obok domu. Kwiaty i klomby przed domem były na obu tarasach.